Bielenda w dwóch odsłonach

Bielenda wypuściła jakiś czas temu dwa kosmetyki do pielęgnacji twarzy, które zwróciły moją uwagę. Obserwuję już dość długo, że Bielenda stara się poprawić składy swoich kosmetyków, co mnie bardzo cieszy. Do tej pory poza kilkoma perełkami raczej unikałam tej marki.
Co testowałam i jak długo?
Pierwszym kosmetykiem, który mnie zainteresował był olejek różany z serii Rose Care. Dość długo poszukuję dobrego olejku różanego, więc gdy tylko go zobaczyłam, od razu kupiłam.
Drugi kosmetyk to serum z zielonej herbaty. Szukałam czegoś lżejszego o właściwościach normalizujących i mój wybór padł właśnie na to serum.
Oba produkty testowałam przez ostatnie 3 miesiące.
Formuła
Oba kosmetyki mają tłustą formułę, która bardzo łatwo rozprowadza się po skórze. Tak łatwo, że gdy się przesadzi z ilością kosmetyki kapią na podłogę, ponieważ momentalnie ześlizgują się po twarzy. Trzeba uważać przy aplikacji. O ile w przypadku olejku spodziewałam się tej konsystencji, o tyle w przypadku serum było to dla mnie sporym zaskoczeniem.
Przyzwyczaiłam się do serum o lekkiej konsystencji, które momentalnie się wchłania. Tutaj już nie jest tak różowo, ponieważ kosmetyk leży na skórze przez dłuższą chwilę i pozostawia po sobie tłusty film. A to dyskwalifikuje serum jeśli myślisz o używaniu go pod makijaż, a Twój podkład jest na bazie wody. Podkład u mnie co prawda nie spłynął, ale już po godzinie zaczął ścierać się z twarzy.
Działanie
Bielenda reklamując swój olejek różany obiecuje, że skóra będzie nawilżona i zredukuje się uczucie dyskomfortu wywołanego przesuszeniem skóry. Skóra ma być miękka i o satynowym połysku, a olejek ma działać przeciwstarzeniowo.
Nie mogę odmówić skórze miękkości, ale na tym działanie olejku się kończy (czy różni się ono od innych olejków? Każdy olejek zmiękcza skórę…). Satynowego wykończenia skóry nie ma, zamiast tego jest klasyczne poolejkowe świecenie jak żarówka. W ciągu trzech miesięcy nie zauważyłam nawilżenia (natłuszczenie owszem, ale nie nawilżenie), a zmarszczki wyglądają tak, jak wyglądały wcześniej.
W przypadku serum z zielonej herbaty obietnic producenta jest więcej, więc pozwolę sobie je wypunktować i po myślniku zapisać własne obserwacje:
- ogranicza powstawanie zmian trądzikowych – ten punkt mnie nie dotyczy, nie cierpię na trądzik
- wykazuje działanie przeciwzaskórnikowe, przeciwtrądzikowe i odnawiające naskórek – odkąd stosuję serum zauważyłam, że zaskórników jest więcej
- rozjaśnia przebarwienia – piegi jakie były, takie są, czyli bez zmian
- reguluje wydzielanie sebum – nie…
- zmniejsza widoczność porów – odkąd stosuję serum moje pory niepokojąco zwiększyły swoją widoczność i zaczynają rzucać się w oczy
- nawilża, odżywia i regeneruje naskórek – nie…
- łagodzi i koi – tak, ale jest to bardziej zasługa konsystencji niż samego działania
- poprawia elastyczność skóry i jej nawilżenie, nadając efekt miękkość i wygładzenia – jak w przypadku olejku – tłusta konsystencja zawsze zmiękcza
- działa przeciwstarzeniowo i ochronnie na skórę – nie widać różnicy
- wzmacnia naturalne mechanizmy obronne skóry do walki z wolnymi rodnikami – nie zauważyłam
Ocena końcowa
Odniosę się zbiorczo do obu produktów, ponieważ moje wrażenia są bardzo zbliżone.
Cena mocno wygórowana jeśli weźmie się pod uwagę ilość i działanie produktu. Równie dobrze można się wysmarować Nivełką lub wazeliną – zrobi to samo, a kosztuje grosze.
Konsystencja obu kosmetyków jest… taka sama. Dlaczego więc jedno sprzedaje się jako olejek a drugie jako serum? Przecież w przypadku mieszanej cery trzeba uważać, by jej nie obciążyć na partiach tłustych, a to serum jest po prostu ciężkie i tłuste… Nie powinno więc dziwić, że zaskórniki wyrastają jak grzyby po deszczu…
Działanie to porażka – czy moje pory jeszcze kiedyś się zmniejszą, czy już takie rozepchane pozostaną na zawsze…?
Naprawdę bym chciała napisać o tych produktach coś dobrego, ale zawiodły mnie na całej linii…
Pozdrawiam Cię serdecznie
